czwartek, 21 maja 2015

Rozdział 43


"PAMIĘTAJ, ŻE I SŁOŃCE MOŻE SIĘ KIEDYŚ WYPALIĆ"


-Maaarcoo?-jęczałam do drzwi łazienki.-Długo jeszcze?-oczywiście mój kochany narzeczony, gdy wchodzi do łazienki, zatrzymuje się dla niego czas. Nie zna umiaru i znając życie w życiu byśmy się nie wyrobili, gdybym nie poganiała go za każdym razem. Teraz czas nas niby nie goni, ale chyba wspominałam wiele razy, że nie należę do najcierpliwszych osób, a po za tym ileż można?
-Już wychodzę.-usłyszałam zza drzwi. Pokręciłam tylko głowa z niedowierzania i usiadłam przy śniadaniu. Tak, dzisiaj również nocowałam u Marco, a dodatkowo dowiedziałam się, że jego mama zaprosiła nas na obiad, a skoro dzisiaj jest sobota to czemu nie? Po wczorajszej randce na stadionie takie rodzinne spotkanie może wypaść udanie. Nawet samej z siebie chce mi się tam jechać, bo rodzina chłopaka jest bardzo sympatyczna, a kto wie... może za jakiś bliżej nieokreślony czas będzie też moją rodziną?
Zaczęłam zajadać się kanapkami oraz popijać herbatę i właśnie wtedy dołączył do mnie blondyn. 
-Dzisiaj nie było wcale tak długo.-uśmiechnął się do mnie i nalał sobie gorącego napoju kubka. 
-Naprawdę chcesz żebym to skomentowała?-zapytałam retorycznie, a jako odpowiedź uzyskałam ten firmowy uśmiech. Ponownie pokręciłam głową i zaśmiałam się pod nosem.
-A właśnie, zanim pojedziemy do moich rodziców, to skoczymy jeszcze do Ani i Roberta, dobrze?-przypomniał sobie.
-W porządku.-potwierdziłam.-A stało się coś? 
-Nie, ale Lewy mnie prosił wczoraj na treningu, bym przyjechał do niego, bo stało się mu coś z samochodem.-odpowiedział.
-Spoko. To ty sobie pogrzebiesz w aucie z Robertem, a ja pójdę do Ani.-oznajmiłam, bo zdecydowanie wolałam posiedzieć z Lewandowską niż słychać tych męskich rozmów o czterokołowych pojazdach. Po zjedzonym posiłku wspólnie posprzątaliśmy i zaczęliśmy się szykować. Pozostało nam tylko ubranie butów i kurtki, i mogliśmy wychodzić. Przejrzałam się jeszcze szybko w lustrze, które znajdowało się przed wyjściem, by ostatecznie stwierdzić czy jest dobrze. Marco oczywiście do mnie dołączył, co oznacza, że bez kilku zdjęć w lustrze się nie skończy.
-Piękni młodzi.-zaśmiał się piłkarz.
-Dobra piękny i młody, idziemy!-zarządziłam i nasza dwójka ruszyła do samochodu. Wsiedliśmy i zaczęliśmy kierować się do domu Polaków. Przez całą drogę humory nas nie opuszczały i śpiewaliśmy różne piosenki, które leciały w radiu. Wyglądało by to bardzo ciekawie, jakby ktoś nas nagrał. Po jakimś czasie, znaleźliśmy się w końcu pod domem przyjaciół. Na podwórku stał już Lewy i grzebał coś w masce swojego auta. Wysiedliśmy z pojazdu i podeszliśmy się przywitać z mężem Anki.
-Cześć Robercik!-powiedziałam do ciemnowłosego i przytuliłam go. Reus natomiast przywitał się z piłkarzem typowo po męsku, podając sobie ręce.
-To co jest nie tak z twoim dzieckiem.-zaśmiał się blondyn.
-Nie mam pojęcia, coś mi buczy tu.-wyjaśnił po krótko i jednocześnie spojrzeli oboje pod maskę, która była otwarta.
-Okej, to wy tu się bawcie, a ja idę do Anki. Tylko nie ubrudź się Reus.-oznajmiłam towarzyszom, jednocześnie radząc Marco, by lepiej uważał na swoje ubrania, bo jakoś nie wyobrażam sobie, byśmy mieli wracać na Phoenix See, tylko dlatego, bo nie uważał.
-W porządku.-zgodził się gospodarz.-Ania powinna siedzieć w salonie.-dodał, a ja powili zniknęłam w ich willi. Weszłam do środka i od razu zauważyłam Lewandowską, która siedziała w pokoju dziennym na kanapie, z podwiniętymi nogami i czytała książkę. Musiała się porządnie wczuć w historię, bo nawet nie zauważyła mnie. Zaczęłam podchodzić do niej cicho, że w końcu usłyszała moje kroki. Podniosła głowę zza książki i od razu jak mnie zauważyła uśmiechnęła się.   
-Cześć!-wypowiedziała, a ja dosiadłam się do niej. Kobieta wyglądała dzisiaj trochę inaczej niż zazwyczaj. Zawsze tryskała energią,ale dzisiaj musiała być słabsza niż zwykle, ale to chyba normalne. Po prostu nie przyzwyczaiła nas do tego widoku, a przynajmniej nie mnie. Brunetka ubrana była w jakieś czarne leginsy, zwykły biały top oraz narzucany sweterek. Mimo jej stanu, zdecydowanie nikt nie odbierze jej urody. 
-Hej. Kochana, gorzej się czujesz?-zapytałam, na co karateczka zaśmiała się.
- Wiki, biorę jeszcze leki, które mnie osłabiają. To normalne, że czasami nie mam ochoty i weny na cokolwiek, ale jest w porządku.-wyjaśniła.
-To dobrze, bo zmartwiłam się.-odpowiedziałam.-A tak w ogóle, jeśli mogę wiedzieć, dlaczego Robert nie pójdzie do mechanika z tym samochodem? Szkoda mu kasy?-zażartowałam.
-To samo się jego pytałam, ale tłumaczył coś, że twój Marco miał podobny problem i oni we dwoje zrobią to lepiej. Wiesz... Te męskie gadanie.-obie już śmiałyśmy się z naszych mężczyzn.-Opowiedz lepiej, gdzie nasza gwiazda cię zabiera?-zaciekawiła się, bo zauważyła mój strój.
-Jedziemy na obiadek do jego rodziców.-odparłam i wystawiłam jej język. 
-No proszę... Czyżby pan i pani Reus mieli dowiedzieć się o waszych zaręczynach?-śmiała się ciągle. 
-Z tego co wiem, to oni już wiedzą, ale nie ukrywam, teraz będzie bardziej taka oficjalna okazja. 
-Uuu...-zawyła.-Szykuję się poważna rozmowa z teściami.-mimo gorszego dnia humor jej nie opuszczał. Tak, to moja Ania.
-Lepiej ty opowiedź jak wygladała twoja rozmowa z panią Lewandowską, co?-dogryzłam. 
-Lepiej mi nie przypominaj o tym.-zasłoniła twarz dłońmi.-Uwierz mi, to była jakaś porażka. Mama Roberta mnie nienawidziła na początku. Przez kilka dobrych miesięcy nie byłam odpowiednią synową. Musiałam na rzęsach stawać dla niej.-opowiadała, a ja pękałam ze śmiechu.-Ale na szczęście polubiła moją kuchnie i uznała, że chyba jednak zasługuje na ich syna. 
-Ty przynajmniej potrafisz dobrze gotować, a ja? Tylko spaghettii o nic więcej.
-Przecież tyle razy ci powtarzałam, że masz przyjść do mnie na lekcje gotowania. 
-Jutro się umowimy na jakiś termin.-odparłam. 
Nie wiadomo nawet kiedy rozmowy przeszły na tematy naszej początkowej przyjaźni. Jak to się stało, że się poznaliśmy, jak to dokładnie wyglądało i jak to wszystko się potoczyło, że jesteśmy takie bliskie dla siebie nawzajem.
-Wiesz Aniu, komu jak komu, ale tobie będę już do końca życia dziękować.-podsumowałem nasze wspomnienia. 
-Dlaczego niby?-zdziwiła się.
-Przecież to dzięki tobie jestem teraz szczęśliwa z tym wariatem. Kto wie, czy nie dzięki tobie za jakiś czas nie będę mieć jego nazwiska w dowodzie. To twoja zasługa.
-W zamian za to już teraz możesz nazwać mnie oficjalnym świadkiem na twoim ślubie.-zaśmiała się.
-Przecież ja to już wiem od dawna.-odpowiedziałam.-Czyli rozumiem, że problem z świadkami też am rozwiązany.-dodałam.-Czyli piszesz się na to?-upewniałam się.
-Obiecuję.-dodała i obie się przytuliłyśmy. Niby takie gadanie na przód jest nieodpowiednie, bo nigdy nie wiemy, co przyniesie nam przyszłość, ale nikt nie powiedział, że zabronione. Ania powoli zdrowieje i mamy otwartą drogę na to by mówić o przyszłości.
-Jesteś takim słońcem nadziei.-oznajmiłam. 
-Pamiętaj, że i słońce może się kiedyś wypalić.-odpowiedziała.-Nic nie trwa wiecznie. Smutek mija, ale szczęście też może. Pamiętaj, że musisz być na wszystko przygotowana. 
-Kocham te twoje porady.-skomplementowałam.-Doskonale to wiem, ale już wiele wycierpieliśmy wszyscy i chyba zasługujemy na chwilę przerwy od problemów?
-Zobaczysz, że teraz będzie już tylko lepiej.
-Liczę na to, ale najpierw musisz do końca wyzdrowieć i dopiero powiem o tym, że jest spokój, na który wszyscy czekamy.-dodałam i ponownie zastygłyśmy w przyjacielskim, a raczej siostrzanym uścisku, gdy nagle do domy wparowali Reus z Lewym.
-Ooo! My też chcemy!-usłyszałam pragnienia męża mojej przyjaciółki.
-Robert, a jak powiem, że chcę gwiazdkę z nieba to mi ją kupisz?-zagadała z irioną jego żona.
-Owszem. Dla ciebie kochanie wszystko.-powiedział i pocałował ją. 
-To udało wam się naprawić ten samochód, czy jednak Lewy jest skazany na mechanika?-zapytałam.
-Oczywiście, że twój wspaniały narzeczony naprawił autko, nie brudząc się przy tym.-mówił dumnie Reus. 
-Na waszym miejscu nie wchodziłaby już niego.-odparłam, a wszyscy oprócz Marco wybuchnęli śmiechem.
-Proszę, proszę. Śmiejecie się, a zobaczymy do kogo będziecie dzwonić jak samochód nie będzie chciał odpalić.-odgryzł się. 
-Dobra panie mechanik, jedziemy, bo zaraz twoi rodzice będę dzwonić po nas.-mówiłam wstając z kanapy i pchając lekko piłkarza. 
Zdążyłam się jednak pożegnać z Lewandowskimi i umówiłam jeszcze z Anią, że przyjdę jutro do niej i pogotujemy coś razem. Następnie wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do domu rodzinnego Marco. Do domu, który znajduje się trochę na obrzeżach miasta, trzeba trochę jechać. Jednak jest to wręcz idealne miejsce do mieszkania dla rodzin z dziećmi. Jest tu spokojnie, cicho, a do miasta mimo wszystko nie jest jakoś daleko. Ja, jako osoba, która całe życie spędziła w mieście trudno byłoby przenieść się do takiego miejsca, ale jeżeli miałabym szansę, to czemu nie. W szczególności, jeżeli byłby ze mną Marco.

Gdy w końcu znaleźliśmy się pod domem ucieszyłam się, bo mogłam wyprostować trochę nogi, dlatego że zdrętwiały mi lekko. Reus oczywiście musiał wykorzystać moment i pośmiać się lekko ze mnie. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że nawet nie mogę być na niego zła, bo zaraz popatrzy na mnie tymi swoimi oczami, że czasami nogi się pode mną uginają. Tak było i tym razem.
Na szczęście na tarasie ukazała się mama Marco, która zaraz zganiła go za swoje zachowanie. Tym razem to ja miałam okazję pośmiać się z blondyna, który biedny stał tak i słuchał swojej mamy.
Weszliśmy po chwili do domu i od razu dało się wyczuć zapach domowego jedzenia. Piłkarz od zawsze mi powtarzał, że jego mama gotuje świetnie. W sumie miałam okazje posmakować jej dań i musiałam się z nim definitywnie zgodzić, bo danie, które miałam przyjemność zjeść, było fantastyczne.
Jak się rozebraliśmy z kurtek od razu zostaliśmy poproszeni do salonu, gdzie byli już wszyscy, czyli rodzice oraz siostry Marco i naturalnie mały Nico. Chłopiec od raz podbiegł do swojego ukochanego wujka i to właśnie z nim planował spędzić całe dzisiejsze popołudnie. Jednak oboje wiedzieliśmy, że czeka nas teraz mała rozmowa z rodziną na temat zaręczyn, bo mój narzeczony zdążył się już tym pochwalić. O dziwno, nie byłam jakoś szczególnie zestresowania oraz nie obawiałam się reakcji rodziny. Może dlatego, że zdążyłam się już na nich poznać. Polubili mnie i chyba nie ma obaw do tego, że nie zaakceptują naszego działania i... tak było. Nie było niespodzianek w postaci porad, tłumaczeń, że jest to poważna decyzja, ale i też były gratulacje wraz z ojcowskimi poradami. Tata Marco jest niezwykle mądrym człowiekiem i jego słowa, które do nas kierował były fantastyczne. Mówił to wszystko z taką miłością i oddaniem, że momentami wzruszyłam się.
Kiedy chłopaki zostali w salonie, a ja wraz z Melanie i Yvonne oraz mamą blondyna poszłam do kuchni nakryć już do stołu, kobiety zagadały do mnie.
-Jesteś szczęśliwa, prawda?-zapytała najstarsza i chyba najbardziej doświadczona siostra.
-Jestem i to bardzo.-odpowiedziałam z uśmiechem.
-Pamiętam swoje oświadczyny.-westchnęła.-Były niezwykłe. Bastian zaprosił mnie do wspaniałej restauracji. Jak zjedliśmy to uklęknął przede mną i wyjął piękny pierścionek. Orkiestra przestała grać, a wszyscy goście patrzeli się na nas. Potem poprosił mnie o rękę, a ja bez wahania odpowiedziałam pozytywnie. Wszyscy zaczęli klaskać i bić brawo, a od kierownika dostaliśmy szampana.-Yvonne opowiadała to wszystko z wielką pasją i miłością. Mówiąc to miała w oczach taki błysk. Niektórzy mogą pomyśleć, że ja nie będę mogła tak wspominać swoich swoich zaręczyn, ale przecież w miłości nie chodzi "jak", ale "czy". Nie to jak mocno kochamy, ale czy w ogóle to robimy. Nie ważne jak się oświadczymy, ale czy to zrobimy z miłości. Nie zależy mi na tym by moje życie przez cały czas wyglądało jak jednak wielka bajka i bym była traktowana jak księżniczka, bo mi to niepotrzebne. Przy blondynie ja się już czuję jak księżniczka i to bez znaczenia, czy daje mi bukiet pięknych kwiatów, drogie prezentu, czy po prosty mnie przytuli i da całusa w policzek.
Po około 20 minutach wszyscy zasiedliśmy do wielkiego stołu i zaczęliśmy się zajadać pysznym jedzeniem. Tak, bez wątpienia pani Reus gotuje świetnie. Wszyscy zajadaliśmy ze smakiem przygotowane danie, czyli kurczak z ryżem i warzywami. Wszystko zostało świetnie doprawione i przygotowane, że aż szkoda było zjadać.
-Wujku Marco!-nagle każdy usłyszał wołanie najmłodszego.
-Słucham?-popatrzał na niego i uśmiechnął się piłkarz.
-Czyli to znaczy, że za niedługo ty i Wiki bedziecie brali ślup?-zapytał, a ja ciągle się zastanawiałam, czy dzieci naprawdę są takie mądre, czy Nico jest po prostu takim wyjątkiem. Chłopczyk bardzo szybko łączy wszystkie fakty podczas słuchania dorosłych.
-No, wiesz. Chyba tak, ale to jeszcze nie teraz.-odpowiedział mu wujek i mrugnął przy okazji do niego.
-Ale to wtedy ja zamawiam pielwszyy taniec z Wiki!-krzyknął uradowany,a reszta śmiała się głośno.
-Co powiesz może jednak na drugi?-Reus nakręcał małego coraz bardziej.-A to ja zamówię pierwszy?
-Nie!-zaprzeczył szybko.-Ja ma pielwszy i koniec!-pokręcił głową z niezadowolenia.
-Dobrze, że ja mam coś do powiedzenia.-odezwałam się w końcu i udawałam niezadowoloną.
-Witaj w naszym świecie.-dopowiedziała mama Marco, a my ponownie w dobrych nastrojach powróciliśmy do spożywania posiłku. Jedząc poczułam jak wibruje mój telefon. Przeprosiłam towarzystwo i wyszłam z jadani. Dopiero teraz zauważyłam, że dzwoni do mnie Lewy. Pomyślałam, że musiałam coś zostawić u nich w domu. To była moja pierwsza myśl i jedyna...
-Co się stało Robciu?-odezwałam się oczywiście po Polsku, więc reszta mnie nie rozumiała, ale nawet nie próbowała podsłuchiwać, tylko zajmowali się sobą nawzajem i chyba nawet śmiali się z kolejnych tekstów Nico.
-Wiktoria...-usłyszałam nagle drżący głos przyjaciela. Przeraziłam się wtedy nie na żarty.
-Robert... się dzieje?-zapytałam jeszcze spokojnie, ale czułam, że moje serce zaczyna szybciej bić.
-Bo... ja... nie wiem... było wszystko okej, ale... ja nie wiem... co mam zrobić...-napastnik nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa, a zdania układał chaotycznie. Wiedziałam, że coś się stało i ma to coś wspólnego z Anią. 
-Robert, uspokój się i powiedź powoli co się dzieje!-powiedziałam głośnie. Reszta domowników tym razem mnie usłyszała i wszystkie oczy zostały zwrócone na mnie.
-Ania... ona... zemdlała... karetka zabrała ją do szpitala i właśnie za nimi jadę...-mówił i po prostu wybuchł płaczem. Jak to usłyszałam z przerażenia zakryłam dłonią usta. Moje oczy powoli robiły się wilgotne, a ręce zaczęły się trząść. Serce dostało natomiast jakiegoś nagłego ataku i zaczęło mi kołatać jak oszalałe.
-Robert, nie denerwuj się.-wypowiedziałam z trudem. Ja uspokajam go, a kto się mną zajmie?-Powiedź jaki to szpital, a my z Marco już jedziemy.-oznajmiłam.
-Ten główny w centrum.
-Czekaj na nas. Już jedziemy.-odpowiedziałam szybko i rozłączyłam się nie czekając nawet na odpowiedź ze strony męża Ani. Stałam tak chwilę i patrzałam jak głupia na telefon. Nawet nie wiem kiedy, ale obok mnie pojawił się Reus. Mówił coś do mnie, ale nie dochodziły do mnie żadne bodźce. Byłam jak jakąś rośliną. Nic. Kompletnie nic. Pustka. Kiedy jednak mężczyzna zaczął mną lekko potrząsać obudziłam się jakby ze snu. Popatrzałam wtedy pierwszy raz na niego i po prostu wybuchłam płaczem. Bez niczego szybko mnie przytulił do siebie i uspokajał, bo byłam w okropnym stanie.
-Co się stało Wiki?-dołączyła do niego reszta.
-Ania... ona... jest w szpitalu...Boję się o nią.... Proszę, jedźmy tam...-mówiłam przez łzy. Marco popatrzał na mnie zszokowany tymi słowami. Do niego chyba też nie dochodziło, że coś mogło się stać z naszą wspólną przyjaciółką. To co działo się dalej, było jak w jakimś filmie dramatycznym. Szybko ubraliśmy się, przepraszając przy okazji rodziców za te wyjście, ale bez żadnych pretensji zrozumiali nas. Wyszliśmy szybko z domu i pognaliśmy do samochodu. Przez całą drogę z moich oczu płynęły łzy, których nie potrafiłam opanować. Martwiłam się o przyjaciółkę. Bałam się, bo przecież wszystko powinno być w porządku. Przecież jeszcze dzisiaj z nią rozmawiałam i umawiałam się na jutrzejsze spotkanie! Byłam okropnie przerażona powagą sytuacji. Moje ręce trzęsły się jakby były wystawione na niesamowicie duży mróz. W głowie miałam tylko jedną myśl - z Anią będzie wszystko dobrze. Musi. Spojrzałam przelotem na kierowce. Dłonie Marco również drgały. Oparłam głowę o rękę i czekałam, aż w końcu pojawimy się w szpitalu i dowiemy, co się dzieje z Polką. Niestety znaleźliśmy się na światłach i piłkarz musiał się zatrzymać pojazd oraz poczekać na zielony kolor. W tym samym czasie poczułam jak odwraca się do mnie i gładzi moje udo.
-Wiki...-szepnął do mnie, a ja odwróciłam się do niego. W jego oczach również widziałam ból i przerażenie tą całą sytuacją.-Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. To na pewno nic poważnego. To zwykłe zasłabnięcie. Uwierz mi, że to jest normalne w jej sytuacji. Uspokój się kochanie i oddychaj powoli, bo nie chcę jeszcze ciebie odstawić do ratowników.-mówił, a na koniec mnie przytulił. Postanowiłam posłuchać jego rady i opanować się na chwilę. Spróbowałam oddychać spokojnie i dokładnie łapać powietrze. Nie powiem, jego słowa mi pomogły, bo trochę się uspokoiłam, ale dalej układałam w głowie sobie jakieś czarne scenariusze. W końcu światło zmieniło się na zielone i z piskiem opon ruszyliśmy dalej. Po kolejnych 10 minutach znaleźliśmy się pod szpitalem. Zaparkowaliśmy na pierwszym lepszym wolnym miejscu i wysiadłam szybko z auta, nie czekając nawet na Marco. Szłam szybkim krokiem, ale jako, że nie równam się z kondycją piłkarza, chłopak był po chwili już obok mnie. Idąc równo weszliśmy do budynku i skierowaliśmy się do recepcji. Nie zważałam na to, czy obowiązuje tam kolejka, czy nie. Ważne było dla mnie, by jak najszybciej znaleźć się obok Ani.
-Niedawno przywieźliście tu moją przyjaciółkę! Gdzie ją zabraliście!? Co z nią?-zadawałam mnóstwo pytań. Zachowywałam się jak rozhisteryzowana wariatka. Za mną pojawił się szybko Marco, który zaczął mnie ponownie uspokajać. Większość go szybko rozpoznała, a szczególnie pani, co stoi na recepcji.
-Przykro mi, ale musicie poczekać. Są tu też inni.-odpowiedziała spokojnie blondynka oraz wskazała wzrokiem kilka osób, którzy stali w kolejce.
-Ale pani nie rozumie, że ja się o nią martwię!-krzyknęłam głośno. Marco w pewny momencie złapał mnie za ramiona, bym przez przypadek nie rozniosła tego miejsca.
-Tu każdy się martwi o swoich bliskich. -odparła. Gdy już chciałam jej coś odpowiedzieć, odezwała się nagle ta sama starsza kobieta, której się wepchałam. 
-Niech pani jej pomoże. My poczekamy.-powiedziała i jednocześnie pogładziła mnie swoją dłonią po ramieniu. Zrobiło mi się bardzo miło na sercu i jakbym się lekko uspokoiła, dzięki jej dotykowi.
-Pacjentkę zawieźli na onkologię. Czwarte piętro.-oznajmiła, a nasza dwójka szybko ruszyła do windy, dziękując przy okazji. Po chwili byliśmy już na czwartym piętrze. W oddali zauważyliśmy Roberta, który cały czas chodził w kółko. Był zdenerwowany i zrozpaczony. Nic nie wiedział o jej stanie. Możliwe, że czekał na jakąś wiadomość, wieść, sygnał o tym, że z jego żoną jest wszystko dobrze. Chyba każdy w tamtym momencie o tym marzył.
-Robert!-krzyknęłam i podbiegłam do niego i szybko go przytuliłam, a ten od razu wpadł w jeszcze większą histerię i zaczął płakać. Ogromnie mi było go żal. Przecież jak ja to przeżywam, a co dopiero on? Ania jest dla niego wszystkim i jak ją starci, to przecież będzie koniec.
-Dzię...dziękuję, że przyszliście.-wypowiedział trudem jak się już trochę uspokoił. Popatrzał na nas po raz pierwszy i mogliśmy dostrzec w jego oczach wielki ból. Miał je czerwone i podkrążone. Nie chcę sobie nawet wyobrażać przez co teraz przechodzi.
-Daj spokój. W życiu byśmy cię nie zostawili.-dodał Marco i wtedy obaj panowie przytulili się. Jak patrzałam na te obrazki serce normalnie mi się krajała. Cierpienie ludzkie i jego widok jest doświadczeniem nie do opisania.
-Jak to się w ogóle stało?-zapytałam w końcu. Robert odsapnął na chwilę i głośno westchnął, bo musiał się uspokoić. Zbierał w głowie wszystkie myśli, może uszeregował sobie przebieg wydarzeń.
-Jak pojechaliście od nas to było jeszcze wszystko okej. Zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy...-wymieniał i nagle schował twarz w dłoniach.-Potem... potem zadzwonił telefon. To był Mario. Pogadaliśmy chwilę, pośmialiśmy się i umówiliśmy, że podjadę po niego na wieczorny trening. Powiedział też... powiedział, że już mają imię dla dziecka. Wybrali razem. Diana. Chcą ją nazwać Diana.-Lewy z ogromnymi problemami próbował powstrzymać się od płaczu, ale widać też było, że nie ma na to najzwyczajniej siły. Był zmęczony. Zmęczony zmartwieniami. Sama wieść o chorobie była dla niego ciosem, a jeżeli teraz miałby przez raka stracić ukochaną, to załamałby się.-Potem usłyszałem dźwięk jakby ktoś upadł. Przeprosiłem Mario i zszedłem na dół i zobaczyłem ją....Leżała nieprzytomna, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko zadzwonić na karetkę.-gdy mężczyzna opowiedział całą historię, nie wytrzymałam i ponownie się rozpłakałam. Dobrze, że mam przy sobie cały czas Marco, bo gdyby nie on nie pozbierałabym się. Blondyn szybko przytulił do siebie i mocno ścisnął oraz pocałował jeszcze w czoło. Mówił do mnie przez cały czas, ale ja jednym uchem wpuszczałam, a drugim wypuszczałam.
-Lewy, zaopiekujcie się sobą, a ja zadzwonię do Gotze.-usłyszałam głos swojego narzeczonego. Wypuścił mnie powoli z objęć i odszedł kawałek dalej, a ja usiadłam na krzesełku. Oglądałam swoje ręce i obserwowałam jak się trzęsą. Wydawało mi się to bardzo ciekawym zajęciem, bo w sumie na tę porę i tak nie miałam co innego robić.
Kilka minut później wrócił Marco. Powiedział, że Mario i Ann już jadą i powinni za chwilę być. Potem dosiadł się do mnie i nasza trójka siedziała tak w ciszy nic nie mówiąc. To było okropne. Cisza w dzisiejszych czasach jest okropna. Nigdy specjalnie mi nie przeszkadzała, ale teraz czułam się okropnie. Wolałabym by ludzie zaczęli tu krążyć jak mrówki, dzieci krzyczeć i szaleć. Teraz, przy ciszy jesteśmy praktycznie skazani na samych siebie i na swoje myśli. A moje myśli na ten moment błagały tylko by Ania wyzdrowiała. Nie jestem wierząca, ale w myślałam błagałam każdego Boga w jakiego ludzie nie wierzą, by z moją przyjaciółką nic nie było. Wydaję się to bardzo głupie, ale co inne mi pozostało? Co mogłam zrobić? Iść tam i pomóc lekarzom? To jedyne wyjście i kto wie... może coś da?
Nagle usłyszałam ten charakterystyczny dźwięk dla windy. Właśnie się otworzyła i wyszli z niej nasi przyjaciele. W korytarzu było słychać dodatkowo już tupot butów Ann - Kathrin. Dziewczyna od razu podeszła do Polaka i mocno go przytuliła. Spojrzałam na Mario i widziałam ten sam ból, co u wszystkich. Tak się złożyło, że chłopak popatrzał też na mnie. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden gest, a przyjaciel był już obok mnie i pocieszał. Każdy doskonale wie, że Lewandowska jest dla mnie bardzo bliska i nie wyobrażam sobie tego, że mogłoby jej zabraknąć. Potem partnerzy się zamienili i to blondynka mnie ściskała. Powtarzała ciągle, że będzie dobrze, a ja przez łzy odpowiadałam jej, że to wiem, ale czy tak jest naprawdę? Czy może to tylko taka zmyłka dla samej siebie?
Mijały kolejne minuty, a my dalej nie wiedzieliśmy nic. Postanowiłam wstać jednak, bo siedząc denerwuje się jeszcze bardziej, a może uda mi się choć trochę rozchodzić nerwy. Nagle z sali wybiegła pielęgniarka. Wszyscy  się wyprostowali, a Robert, który podobnie do mnie stał, podszedł do niej i wypytywał się.
-Co z moją żoną?-pytał, ale kobieta zbyła go i udała się nie wiadomo gdzie. Rozumiem, że nie może nam powiedzieć, ale niech postawi się na naszym miejscu i zrozumie, że my tu przeżywamy i bardzo się martwimy. Ponownie czekaliśmy chyba w nieskończoność. Ta pielęgniarka już się nie pojawiła. Wyciągnęłam telefon i zobaczyłam godzinę 16 i w tym samym czasie wielkie drzwi się otworzyły i wyszedł z nich mężczyzna w średnim wieku, w okularach na nosie. Wtedy bez wyjątku każdy wstał, a Lewandowski podszedł bliżej.
-Co z nią? Proszę mi powiedzieć?-gorączkował się.
-Panie Robercie, może porozmawiamy w gabinecie?-odpowiedział spokojnie. Za spokojnie...
-Nie!-zaprzeczył szybko.-To są moi przyjaciele i oni też chcą wiedzieć, co z Anną. Martwimy się wszyscy.-dopowiedział.
-Dobrze...-westchnął.
-Proszę, niech pan powie, że wszystko będzie dobrze. Że Ania będzie cała i zdrowa.-mówiłam do niego z kolejnymi łzami w oczach, które na szczęście jeszcze nie uciekły mi. Lekarz zamilkł i spuścił głowę. Zdjął z nosa powoli okulary i popatrzał pierw na mnie, a potem na męża mojej przyjaciółki.
-Bardzo chciałby to powiedzieć, ale nie mogę.-odpowiedział po krótkiej przerwie.-Stan pańskiej żony jest krytyczny i... bardzo trudno mi jest to mówić, ale pacjenta może nie przeżyć tej nocy.-dodał, a ja zamarłam.
"... nie przeżyć tej nocy.","... nie przeżyć tej nocy.", "... nie przeżyć nocy."... W mojej głowie rozchodziło się to echo przez kilka dobrych chwil. Myślałam, że to żart, ale... nie.
-Zajmuję się Panią Anią od początku choroby. Nie ukrywaliśmy i ona również tego nie chciała. Miała świadomość, że jej choroba jest za ciężka i nie będziemy mogli jej wyleczyć. Choroba okazała się zbyt silna dla jej organizmu. Stąd to zasłabnięcie.
-Ale... ona mi... nam mówiła, że jest w porządku, że mówicie, że wyzdrowieje...-Robert chciał ratować sytuacje. Może to jakaś pomyłka, może się mylicie. Może to nie chodzi o naszą Anię.
-Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale pańska żona wiedziała o swoim stanie już w połowie października. Bardzo współczuję, że dowiadujecie się tego ode mnie.
-A pański syn... na początku też mówił, że jest szansa!
-Owszem, ale na początku nie mieliśmy dokładnej świadomości. Teraz wykonaliśmy już wszystkie szczegółowe badania... Przykro mi, ale nie możemy już nic zrobić.-w tamtym momencie o mały włos, a osunęłabym się na ziemię. Jednak Marco był w pogotowiu i szybko mnie złapał. Obije przykucnęliśmy na ziemi i zostaliśmy w takiej pozycji. Marco mnie obejmowałam, a ja obserwowałam. Ann zaczęła płakać. Była zrozpaczona. Nie mogła zachować spokoju i wtuliła się w tors Mario. Nie widziałam jej w takim stanie. Nigdy. Wraz z Mario przytulali się nawzajem. Pocieszali, ale... czy to coś da? Natomiast Robert poszedł z tym samym lekarzem do sali... zobaczyć Anię. Pożegnać się z nią, póki jeszcze żyje. Za chwilę może już jej nie być. Nie zdążyłam zobaczyć jego twarzy, ale może to i lepiej. Nie widząc twarzy, nie widziałam cierpienia.
A co ze mną? Nic. Nic do mnie nie dochodziło. Najdziwniejsze był to, że nie płakałam. Miałam kamienną twarz, która nie wyrażała uczuć. Słyszałam jak Marco co jakiś czas zapłakuje. Czułam jego łzy na mojej szyi. Czułam jego przyśpieszony oddech. jego serce, które biło. Czułam każdy jego mięsień, który się spinał. Jednak nie czułam tego, że Ania umiera. Nie potrafiłam. Tłumaczyłam sobie, że to jakiś żart, że nic się nie stało, a za jakiś czas Lewandowska stanie obok mnie i powie jedno z tych swoich mądrych powiedzeń. To wszystko jest moją wymyśloną rzeczywistością, albo jednym z tych bardzo realistycznych snów. Jednak ten był chyba zbyt realistyczny...
Nie ma pojęcia ile minęło sekund, minut... Po prostu zauważyłam Lewego, który wyszedł zapłakany z sali. Jego twarz była mokra. Dosłownie. Wyglądało to jakby ktoś wylał mu wiadro wody na buzię. Po tym po prostu zsunął się po ścianie i zaczął głośno płakać. Spojrzałam na pielęgniarkę. Ona również i kiwnęła lekko głowa. Nie musiałam pyta drugi raz. Dokładnie zrozumiałyśmy się. Wyswobodziłam się z uścisku mojego ukochanego i sama poszłam do niej. Poszłam, by ostatni raz zobaczyć ją.
Zanim jednak wpuszczono mnie do sali, musiałam założyć zielony fartuch. Inaczej bym nie weszła. Potem szłam automatycznie za kobietą. To była chyba najdłuższa i najcięższa droga w moim życiu. Czułam się jakbym szła na odstrzał. Kobieta pierwsza zatrzymała się przed salą, a ja zaraz po niej. Cicho powiedziała, że mogę zostać tylko chwilę. Powoli przekroczyłam, więc próg pokoju. Od razu dało się wyczuć ten charakterystyczny zapach dla takich pomieszczeń. Było wiele pikających urządzeń, a jedno z nich było podłączone do niej. Leżała w bez ruchu. Jej twarz nie wyrażała już emocji. Ania była cała blada, zupełnie jak ta pościel na której leży. Wygląda kompletnie inaczej niż ostatni raz ja widziałam. Wyglądała na zupełnie inną osobą. Wyglądała jak nie ona. Jak nie Ania...
Najwolniej jak mogłam usiadłam na krześle przystawionym do jej łóżka. Moje ręce trzęsły się jeszcze mocniej niż poprzednio. Chciałam ją złapać za rękę, ale... bałam się. Bałam się, że jeszcze bardziej ją skrzywdzę. Jednak udało mi się przeboleć i złapałam ją za lodowatą dłoń. Po tym już nie wytrzymałam się rozpłakałam się głośno. Oparłam głowę o jej ręce i spędziłam kilka chwil w takiej pozycji.
-Ania...-wyszeptałam ze łzami.-Błagam... nie rób nam tego...-cały czas nie dowierzałam. to był jak jakiś sen. Sen? Koszmar! Błagałam też bym może pomyliła osoby, by to nie była ona, albo jej jakaś zaginiona bliźniaczka, o której istnieniu nikt nie wiedział. Wszystko tylko nie to, że na tym łóżku leży osoba, którą kocham i za chwilę umrze.
Podniosłam w końcu głowę i przez zamazany obraz, spowodowany łzami, ponownie zobaczyłam ją. Właśnie wtedy chyba do mnie dotarło, że to nie jest jednak żart, Ona naprawdę jest tu. Ona naprawdę umiera, a my... ja nic nie mogę zrobić. Co najgorsze... Na początku poczułam nie rozgoryczenie, nie samotność, a złość. Byłam zła. Zła na Anię. Zła, bo nas okłamała. Mówiła, że jest dobrze i będzie tylko lepiej. Że jej stan się poprawia i z już za dnia powinna wyzdrowieć. Ja głupia wierzyłam. Obiecała mi, że będzie na moim ślubie. Jeszcze dzisiaj mi to obiecała, a doskonale wiedziała, że już jej nie będzie...
-Dlaczego...-wyszeptałam ciągle trzymając ją za zimne dłonie i płacząc.-Dlaczego mnie oszukałaś.... mnie, Roberta... wszystkich... Obiecałaś, że będziesz moim świadkiem... obiecałaś... a teraz... teraz mnie zostawiasz!-krzyknęłam zrozpaczona. Moje załamanie sięgnęło zenitu.-Zostawiasz nas wszystkich! Wszystkich, których kochałaś!-po tych słowach załamałam się i opadłam głową na łóżko. Leżałam przy jej ramionach i płakałam. Płakałam? Wyłam, ryczałam... Przeklinałam wszystkich. Nawet Anię, choć wiem, że nie powinnam.-Przepraszam...-wypowiedziałam ciągle leżąc.-Przepraszam... za te słowa. Ja... po prostu.... ja...  nie ma już siły... nie mam siły na to wszystko... zostawiasz nas.... zostawiasz mnie... Dlaczego?-zadawałam pytania, ale wiedziałam, że mi nie odpowie. Potem wpadłam w akt desperacji i zaczęłam najpierw lekko ją potrząsać, a z każdym kolejnym razem coraz mocniej. Mówiłam, błagała. Chciałam by się obudziła. Nie wiem dlaczego. Po prostu w pewnym momencie ponownie obudziły się we mnie nadzieję, ale tylko na chwilę. Gdy moje próby obudzenia jej również nie poskutkowały, zrozumiałam... Zrozumiałam już naprawdę. Zrozumiałam, że to koniec. Koniec jej uśmiechu, z którego uciekały jakby promienie słońca. Koniec jej głosu. Już nigdy nie usłyszę go. Już nigdy nie usłyszę jak mówi moje imię, jakąś radę, albo motywuje mnie do działania. Już nigdy mnie nie przytuli. Nie pocieszy. Nie pomoże. To koniec. -Aniu... ja... chcę na koniec ci podziękować... Powinnam zrobić to na początku, a... ja cię oskarżyłam... wiem, że chciałaś tylko dobrze.... Dziękuję za wszystko. Za to kim jestem... za to, że mnie nigdy nie zostawiłaś w potrzebie... pomagałaś zawsze... Za to, że jestem teraz z Marco... To twoja zasługa, że mam.... że mam...-nie mogłam mówić. Płacz kompletnie mnie zablokował. Dopiero po paru chwilach odzyskałam te zdolności.-... że mam kogoś takiego jak Marco.... Kocham go... i pewnie nie byłabym szczęśliwa z nim.... gdyby nie ty...Dziękuję...-wypowiedziałam szeptem na koniec i właśnie wtedy stało się coś, co zostanie na długo w mojej pamięci. Te urządzenie, do którego jest podłączona zaczęło pikać. Pielęgniarka, która stała na szczęście obok, usłyszała to i szybko wezwała pomoc. W pomieszczeniu pojawiło się mnóstwo osób i zaczęli robić coś przy niej. Możliwe, że chcieli przytrzymać ją jeszcze przy życiu. W jednej chwili zjawił się w pokoju Robert i szybko podbiegł do swojej żony. Złapał ją za rękę i nie puszczał. Widziałam to wszystko, bo mimo tego, że lekarze prosili mnie o opuszczenie sali, nie zrobiłam tego. Byłam do końca. Do końca, aż w końcu zobaczyłam bezradne twarze medyków. I te słowa... słowa, które zostaną w we mnie już na zawsze.
-Czas zgonu: 16.22.-i wybiegłam. Robert został jeszcze, ale ja już nie wytrzymałam. Wyleciałam z sali z tym szlafrokiem i zobaczyłam Mario, Ann i Marco. Spojrzeli na mnie, a ja podobnie jak Robert zsunęłam się po ścianie i zaczęłam płakać. Nie ma już jej i nie będzie. Straciłam właśnie kogoś ważnego w moim życiu. Nie mogłam się z tym pogodzić. To było za wiele...
-Wiki...-usłyszałam zachrypnięty głos mojego ukochanego. Przytulił mnie bez słowa, a ja zaczęłam moczyć jego koszulę. Płakałam i nie widziałam końca. Właśnie straciłam siostrę. Kogoś bez którego nie wyobrażam sobie życia. Dlaczego takie osoby jak Anna umierają? Dlaczego życie jest niesprawiedliwe? Bo tak? Na tym polega życie? Bo tak, a nie inaczej? Bo po prostu tak miało być?
Nie pogodzę się z tym nigdy. Nie potrafię... moje życie za jednym zamachem stało się puste. Już jej nie ma i nie będzie. Bo tak...

Dotrzymałam jednak słowa. Dziękowałam jej. Dziękowałam do końca. 
________________________________________________________________
Hej... Zapraszam was na rozdział...

Zawsze zastanawiałam się co, po takim rozdziale mam wam napisać...
Wtedy nie wiedziałam i chyba teraz też do końca nie wiem.
Planowałam to odkąd pojawił się rozdział o tym, że jest chora. Od kilku miesięcy miałam to w planach i za każdym razem widziałam to tak samo. Tak jak jest to pokazane w rozdziale wyżej. Zapewne czytając to są osoby, które się wzruszyły, popłakały, ale i są też osoby, które przetrwały to bez problemy. W każdym bądź razie uważałam, że takie zakończenie jest najlepsze... Dlaczego? o Tym zaraz.
Na początku wątek Ani miał wyglądać trochę inaczej, ale może kiedyś pokarzę wam jak wiele się zmieniło od początkowej wersji. Wracając na początku wiedziała, że postać Ani umrze. Potem jednak się rozmyśliłam, bo sądziłam, że jednak za dużo nieszczęść jak na jedno opowiadanie, ale potem ponownie wróciłam do tej początkowej wersji. Czy lepiej? Same sobie odpowiedzcie.
Dlaczego postanowiłam na śmierć? Dlatego, że sama mam w rodzinie osobę, która choruje na nowotwór. Wiem, co to znaczy, że trzeba jeździć na chemię, badania etc. Teraz jest lepiej, ale ciągle mam świadomość tego, że może się stan pogorszyć, choć liczę, że będzie już dobrze.
Tym rozdziałem, a może wątkiem chciałam pokazać, że życie bywa różne i nigdy nie wiesz, co czeka ciebie i twoich bliskich. Może być różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Życzę wam, by było już zawsze lepiej, ale czy tak bywa? Każdy ma problemy. To nieuniknione wątki naszego życia. Musimy mieć świadomość, że one są normalne. Musimy po prostu radzić sobie z nimi, albo jeżeli się nie da... żyć z nimi. Każdy z nas powinien mieć świadomość, że czasem coś się uda, a czasem nie. I to właśnie mi chodziło. Choćby niewiadomo jak było dobrze... nie przestawaj zapominać, że może to wszystko prysnąć.
Postać Ani miała być odzwierciedleniem nadziei. Pomagała naszym bohaterom, wspierała, była dobra, ale coś prysło. Nigdy nie przestawajmy mieć nadzieję, ale czasami trzeba się z czymś pogodzić. Pogodzić z losem, że tak już musi być, bo właśnie takie jest życie - dziwne, czasem daje w kość, czasem pomoże, będzie lepiej, układa nam się, ale i ponownie jest źle. Wtedy już nawet nadzieja, która dawała nam wiarę, zniknęła i jesteśmy zdani na siebie...
Musimy myśleć realistycznie, a ominiemy rozczarować i niepowodzeń. Choć nigdy nie zapominajcie, że mimo to jak życie da Ci w kość, nie przestawajcie dawać z siebie wszystko. Nie poddawajcie się nigdy. Życie i jest może dziwne, ale kiedy mamy bliskich możemy spędzić je lepiej! Pamiętajcie, że wiele zależy od nas samych.
Życzę wam tego, abyście spotkały w swoim życiu jak najwięcej dobrego :)
Dziękuję, a na następny rozdział weźcie lepiej chusteczki. Tak... na wszelki wypadek.

Dziękuję jeszcze raz i do następnego :)

5 komentarzy:

  1. Piękny rozdział. Doprowadziłaś mnie tym do łez. Trzeba było wcześniej o tych chusteczkach napomnieć. Dziękuję za tyle emocji. To było niesamowite. Niewiele jest opowiadań, które tak bardzo potrafią mnie wzruszyć. A Tobie się udało. I też nie wiem co dalej napisać, bo nie mam już więcej słów.
    Czekam na następną część opowiadania. Zapraszam też do siebie http://mr11-bvb.blogspot.com
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochana...
    Płaczę...
    Nie tylko przez ten rozdział, który wydusił samotne łzy spływające po moich policzkach, ale także przez notkę pod nim. Masz absolutna rację. Dziękuję Ci z całego serca i życzę, żeby było jak najlepiej. Żeby było dobrze. Nie musi być idealnie, ale może być dobrze. Życzę Ci tego z całego serca. ♥
    A co do rozdziału...
    Nie spodziewałam się śmierci naszej Ani.
    Była taką iskierką, płomykiem, nadzieją, światełkiem w tunelu... Była dobrym duszkiem każdej postaci w tym opowiadaniu. Cholernie boli mnie jej strata. Może zabrzmi to banalnie, ale poczułam jakbym wraz ze śmiercią Ani, wraz z jej stratą, straciła cząstkę siebie... Poczułam zawód, ból, smutek i swego rodzaju rozczarowanie.
    Ania obiecała, że zostanie świadkiem na ślubie Wiki i Marco... Nie doczekała. To boli mnie podwójnie. Szczerze mówiąc wcześniejsze rozdziały nie wskazywały na tak dramatyczny tok wydarzeń. Z jednej strony to świetne, bo bardzo mnie zaskoczyłaś, ale z drugiej bardzo smutne...
    Nie potrafię zebrać myśli w swoistą całość...
    Piękny, wzruszający i bardzo emocjonujący rozdział.
    Nie napiszę nic więcej, prócz tego, że czekam na kolejny! I proszę, niech nie będzie tak smutny jak ten... :(
    Buziaki! :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Ehh... No powiem Ci, że poszłaś po bandzie.
    I w zasadzie na tym mogłabym skończyć swój komentarz, ale moje nigdy nie są krótkie, więc nie mogłabym zawieść samej siebie ;p
    Spodziewałam się wszystkiego: ciąży, kolejnej kłótni, kryzysu czy niespodziewanego wydarzenia... Ale nie w tym stylu. Byłam święcie przekonana, że 'wyleczysz' Anię z tej choroby, bo naprawdę dobrze wszystko się zapowiadało, a tu chwila i już jej nie ma...
    Dziwnie czyta mi się opowiadania z takim wątkiem, bo przyćmiewa wszystkie inne i trzeba przyzwyczaić się do nowej sytuacji, bo ktoś znika i to niezależnie od własnej woli wpływa na nastrój rozdziału i czytelnika trochę też.
    Akurat ja nie wzruszyłam się podczas czytania rozdziału, a Twojego dopisku, bo powstał prosto z serca i jest prawdziwy, a takie rzeczy też doceniam!
    Paradoksalnie z niecierpliwością czekam na następny rozdział... I obiecuję, że znajdę chusteczki.
    Pozdrawiam ♡

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak naprawdę nie wiem co napisać... Ryczę! Nie mogę uwierzyć ,że ona umarła... Myślałam ,że ją wyleczysz a tu takie nie miłe zaskoczenie:( To w jaki sposób też to napisałaś to ciary, ciary:(
    Eh no ale takie życie niestety jest...Zaskakujące:(
    Czekam na następny i już kupiłam sobie chusteczki i czekają na następny rozdział razem ze mną :)
    Pozdrawiam!:*

    OdpowiedzUsuń
  5. Już było wszystko okej, Wiki i Marco się pogodzili, wydawało się, że Ania wraca do zdrowia a tu taki szok :( I znów zamiast szczęścia będzie smutek :( Jak ja nienawidzę takich smutnych i przygnębiających rozdziałów :/ Mam nadzieję, że szybko wróci do nich szczęście :) Dodawaj szybko nowy rozdział :D Pozdrawiam, Wero

    OdpowiedzUsuń